Recenzja filmu

Sicario 2: Soldado (2018)
Stefano Sollima
Benicio del Toro
Josh Brolin

Mucho macho

Nie widzę nic złego w fakcie, że Sollima tka na takiej męskocentrycznej kanwie prawie cały film. Problem leży raczej w proporcjach, w braku jakiegokolwiek dialogu z tą "szorstką" perspektywą,
Świat oglądany z drona traci na wartości. I nie chodzi wyłącznie o jego złowieszczą "płaskość" czy abstrakcyjność, ale o utratę perspektywy moralnej – nie ma tu ludzi, są tylko obiekty. Oko globalnego nadzorcy sprawnie lokalizuje wrogie ciała, śledzi, a jeśli trzeba – wymazuje z powierzchni ziemi. Dronowe obrazy były wizualnym znakiem rozpoznawczym pierwszego "Sicario", korespondując z podstawowym filmowym pytaniem: czy da się walczyć ze złem samemu nie stając się bestią? Reżyseria Denisa Villeneuve'a dodawała prostemu w gruncie rzeczy scenariuszowi Taylora Sheridana mrocznej, kubrickowskiej gęstości oraz odpowiedniego ciężaru moralnego. W świecie winnych i uwikłanych protagonistka Emily Blunt zachowywała naiwną czystość – zmaskulinizowanej zabawie w wojnę przeciwstawiała rozsądek, uniwersalny fundament praw człowieka oraz zwyczajną niezgodę na cierpienie.


W "Soldado" perspektywy dronowej mamy nawet więcej. W scenie otwierającej film reflektory helikopterów wyłapują z mroku pojedyncze figurki nielegalnych imigrantów na granicy meksykańsko-amerykańskiej. Jeden z mężczyzn, otoczony kordonem mundurowych, wysadza się w powietrze z okrzykiem "Allahu akbar!". W USA grupa zamachowców-samobójców detonuje bomby w supermarkecie, a twórcy spoglądają na ten akt terroru w sposób tak dosłowny i pozbawiony głębszego fabularnego uzasadnienia, że w Stanach ściągnęli na siebie oskarżenia o łamanie tabu i uprawianie kina eksploatacji. Rzeczywiście, brutalna przemoc nie ma w "Sicariohamulców – oblepia świat krwawym kożuchem, organizuje praktyki oficjalne i przestępcze, przesącza się nawet do języka mówionego. Jej wiodącą figurą jest agent federalny Matt Graver (Josh Brolin), człowiek od brudnej roboty i zacierania śladów po zagranicznych interwencjach Waszyngtonu. W Afryce z uśmiechem na ustach torturuje mężczyznę podejrzanego o przerzucanie na Zachód terrorystów ISIS. Szczękę ma po amerykańsku wydatną i kwadratową, mocną niczym gospodarka USA w dawnych czasach nieograniczonego prosperity. Ta gęba zmiażdży i przeżuje wszystko i wszystkich, bo prawa śmiertelników są dla niej jak miękka glina. Nagina rzeczywistość pod własne cele, w myśl zasady, którą cyniczny Graver wyłożył w jednym prostym zdaniu: "Because I'm special". 


W "Sicario" Villeneuve'a etyczną przeciwwagą dla Gravera była Kate Macer, w "Soldado" Stefano Sollimy podobnej przeciwwagi brak. Atmosferę filmu kształtuje odór przetrawionej whiskey, viagra, twardy zarost i po męsku szorstkie relacje. Benicio del Toro powraca jako Alejandro, żeby zabijać z zimną krwią i mruczeć pod nosem litanię zemsty. Na polecenie Gravera ma wywołać wojnę między meksykańskimi kartelami – uprowadzić Isabel, córkę narkotykowego bossa Carlosa Reyesa, a następnie zrzucić winę na bratnią grupę przestępczą. Alejandrem kieruje prywatna wendeta – co wiemy z pierwszego filmu, rządem USA podobnie: chodzi o zemstę na kartelu za organizowanie przerzutu islamskich terrorystów. Grupa operacyjna otrzymuje pełne błogosławieństwo sekretarza obrony, co umożliwia swobodne naginanie prawa i prowadzenie de facto wojny hybrydowej, oczywiście przy zachowaniu maksimum dyskrecji. I kiedy bohaterowie tak porywają i zabijają z zimną krwią obywateli Meksyku, my w równoległych ciągach śledzimy historię zdecydowanie bliższą aktualnym amerykańskim debatom politycznym. W przygranicznym McAllen w Teksasie nastoletni Miguel opowiada matce, że idzie do szkoły, a w rzeczywistości jedzie z kuzynem robić dla kartelu. Pracuje jako przewodnik imigrantów w drodze przez granicę, codziennie ryzykuje życiem, uczy się podstawowej reguły podziemnej ekonomii – pracuj krótko, lecz z bardzo dużym zyskiem. Świat mężczyzn z "Soldado" trawi permanentny kryzys wartości, ich rozbujane testosteronem ego jest nieustannie miażdżone brutalnym rachunkiem wpływów i strat. Męskie ciała posiadają władzę ledwie iluzoryczną – mają broń i własne pięści, ale bez zgody kompleksu militarno-przemysłowego nie zrobią nawet kroku.

 

Nie widzę nic złego w fakcie, że Sollima tka na takiej męskocentrycznej kanwie prawie cały film. Problem leży raczej w proporcjach, w braku jakiegokolwiek dialogu z tą "szorstką" perspektywą, próby jej krytycznego zdyskontowania czy dodania jakiegoś kontrapunktu. Balonik testosteronu nie pęka, mało tego – rośnie dalej, kulminując w ultrabrutalnym finale, pozbawionym niestety ostrza mocniejszego niż zwyczajne zaskoczenie. Modele męskości są tutaj opatrzone, korzeniami sięgają westernów Johna Forda na czele z kultowymi "Poszukiwaczami" – Alejandro odnajduje w relacji z porwaną Isabel namiastkę utraconego ojcostwa, jego serce mięknie, żądza mordu przestawia się na tryb karmienia i otaczania bezpieczeństwem. Tak jakby jedyną szansą na spacyfikowanie męskiej brutalności było posiadanie dziecka – wizja tyleż konserwatywna, co zwyczajnie nieprawdziwa. Poza tym wszystkim "Soldado" jest dziełem zupełnie sprawnym – w kwestii rzemiosła Sollima czerpie z dorobku swojego poprzednika, uderzając na przemian w tony podniosłe i fatalistyczne, budując atmosferę odpowiednio gęstą i mroczną, grając napięciem typowym dla ciężkiego kina sensacyjnego. Mamy nawet parę rozwiązań zgoła identycznych jak u Villeneuve'a, choćby długą, naszpikowaną pirotechniką i kręconą z kilku perspektyw scenę przejazdu konwoju wojskowego przez meksykańską granicę. 

Brakuje natomiast czegoś, co nazwałbym "aurą" albo "duchem" pierwszego "Sicario" – przewiercającego na wskroś poczucia trwogi, wrażenia, że oto nadszedł nieodwracalny kryzys egzystencji i cały sens dotychczasowych stosunków międzyludzkich za chwilę zostanie po wsze czasy utracony. Dla wielu było to ostatecznym dowodem na pretensjonalność filmowej polityki Villeneuve'a, dla mnie – jej podstawową siłą. Z tego powodu w "Soldado" trudno mi zobaczyć godnego następcę filmu z 2015 roku, dostrzegam za to próbę transformacji uszlachetnionego gatunku w typową gatunkową franczyzę – dobre kino akcji z mocnymi męskimi bohaterami. Coś, co ogląda się z przyjemnością, ale już za chwilę niewiele się z tego pamięta. I pod tym względem film Sollimy ma niestety wiele wspólnego z własnym kiczowatym plakatem. Jest na nim coś na kształt tatuażu z czaszką i różami – fajnie taki wygląda na ramieniu, dodaje animuszu, wskazuje na wysokie stężenie testosteronu i męskie zainteresowania. Tyle że w wielkomiejskiej kawiarni wszyscy goście już taki mają. A nasze szanse na zwycięstwo w samczych zawodach właśnie poleciały na łeb na szyję.
1 10
Moja ocena:
6
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Ktoś mógłby rzec, że wojna się już skończyła. Ale to niestety nieprawda. Ciągle bowiem dochodzi do walk... czytaj więcej
Pierwsza część sagi o amerykańskich służbach specjalnych walczących z meksykańskimi kartelami... czytaj więcej
Wiadomość o odstąpieniu utalentowanego Denisa Villeneuve od realizacji sequela "Sicario" z całą pewnością... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones